– Co łączyło wtedy ludzi? Pierwsze spojrzenie, słowo jakieś. Że ona w oko wpadła, że on miał ładny sweter. Przypadek, nic, głupoty jakieś, ale łączyły – mówi Helena znad drugiej kawy.
Pierwszy motor
Przyjechał pod dom, jak miałam 15 lat. Zawstydzona byłam, nieśmiała dziewuszka, gdzie mi tam do chłopców. A ten motor przywiózł chłopca przecież – Staszka z Lipnic. Umówił się ze mną na jedną, drugą randkę. Na trzeciej mówi, że ma poważne zamiary i czy bym za niego na mąż nie poszła? I na gospodarce miałam z nim żyć. No zgłupiał zupełnie.
Wesela były w stodołach, dzieci straszyło się przypomnicami, a chleb pachniał inaczej niż dziś. To są moje czasy.
Na zabawy mogłam chodzić tylko do Różyc, do swojej wsi. I jak się na Różyce szło, to wkoło sali na ławkach siedziały wszystkie matki. To samo później. Godzina 22, koniec zabawy. Wraca chłopiec z panną, a matki za nimi, 50 metrów z tyłu. Patrzą, a nie daj Boże się uśmiechnąć za mocno, za rękę złapać. Nie wiem jak w innych stronach – u nas naprawdę tak było. Dlatego uciekłam z domu.
Na zabawę uciekłam, nie na stałe. W domu powiedziałam, że nocuję u cioci, ona mnie kryła przed mamą. Raz w życiu poszłam na porządną zabawę i od razu męża poznałam, więc chyba dobrze mama robiła, że mnie tak pilnowała. A mąż? Niebieski sweter, loczki śliczne. Zapytał, czy może do końca ze mną tańczyć. Pobawiliśmy się, ale ja nic poważnie nie myślałam. Nawet mu adresu nie chciałam powiedzieć, tylko imię znał. Znalazł mnie. Zawsze był uparty.
Do dziewczyn jeździło się wtedy na motorach. Naprawdę – po dźwięku silnika się poznawało który kawaler do której panny zmierza. Bo musisz wiedzieć, że przyjeżdżało się po ciemku, w szarówce, żeby nikt nie widział. A ta moja sierota przyjechała zaraz po obiedzie. W biały dzień! Motor WFM-ka zajeżdża pod dom, ojciec woła, że to do mnie, a ja cała czerwona ze wstydu. On sobie stoi zadowolony, a sąsiadki wszystkie powychylane z okien, mało karku nie skręcą. Kto to widział przyjeżdżać na randki w biały dzień?
A mi się wcale do chłopaków nie śpieszyło. Młoda byłam, życia zaznać chciałam, uczyłam się zawodu kaletnika. On za to chciał chodzić na poważnie. Ze mną, taką dziewuszką? Przecież ja nic świata nie widziałam. Jak pojechałam na egzamin mistrzowski do Łodzi, to pierwszy raz dostałam maszynę na prąd. Godzinę przed egzaminem się z nią męczyłam, próbowałam wyczuć, bo to zupełnie inaczej niż na pedał. Ale wyszła mi taka piękna torba skórzana.
Uparty był. Nieustępliwy. Żeby tak nie naciskał, nie nalegał – nic by nie wyszło. Szkoda mi go było. On sobie ten ślub ze mną wychodził, wyjeździł, wybiegał. W końcu mówię: na zabawy i tak nie chodzę. A to przecież miły chłopak, dobry dla mnie był. Po 8 miesiącach się oświadczył, rodzice dali pozwolenie. 19 lat miałam.
No i wesele
Matko Jedyna. Nie zapomnę nigdy. Ślubowaliśmy się w niedzielę. Sobota – piękna pogoda, poniedziałek – piękna pogoda. Nawet jak wchodziliśmy do kościoła to było ładnie. Wychodzimy, a tam leje, jakby ktoś wiadro przechylał. Ojciec musiał deski na podwórku rozkładać, bo wesele było oczywiście w stodole. Ah, jak ona była pięknie wyszykowana. Stoły, dekoracje z sieci rybackich, białe obrusy, dużo gałęzi, kwiatów najróżniejszych. Cudne to było. Prąd zgasł, jeszcze przy świecach siedzieliśmy.
Tylko tańce trzeba było przenieść gdzie indziej, bo podest orkiestry był na dworze. No i w dzień ślubu sprzątałam remizę strażacką.
Zdjęcie z czasów
Ale po co te cholerne pierzyny? A, bo ty nie wiesz… w posagu musiała być pierzyna. Pewnie, że wolałabym kredens, stół jakiś. Przecież spać można pod kocem, ale nie: musi być pierzyna i musi być poducha. Darłyśmy te ciortelne pierze cały tydzień, biało w domu było. A spać i tak się pod tym nie dało, bo za ciepło.
Zawsze nas scalał jakiś problem. Jakaś bieda nas łączyła.
Co jeszcze miałam w posagu? Narzuta na pewno, serwetki haftowane, obrazek Matki Boskiej, skrzynię. Dobrze, że nie szłam na gospodarkę, bo wtedy to jeszcze trzeba by było świnie i owcy do transakcji dorzucać. Za koleżanką moją z domu poszły 3 krowy, 2 owce i 2 prosiaki. Ja bym nie chciała, żeby ojciec się za mnie świnią wykupywał, ale tak było.
A myśmy szli na swoje. Ciężka to praca była. Rodzice i teście na pół kupili nam działkę. W 2 lata doczekaliśmy się dwójki dzieci. W 7 lat postawiliśmy dom. Mąż nie miał życia. Tu praca, tu fuchy na boku, tu wokół domu. Sami zbudowaliśmy. Ja nie wiem skąd on miał tyle sił. Skąd on to wszystko umiał? Przecież nie umiał. A zrobił.
Wiesz, to zdjęcie mam z tamtych czasów. Z czasów wesel w stodołach i pierzyn w posagu. Z czasów dobrego chleba i prawdziwej kiełbasy. Z czasów, kiedy dzieci straszyło się przypomnicami i ognikami. Kiedy kobiety siadały przed domem i razem przędły, groch łuskały, pierze darły. Ciepłe są te wspomnienia. Ciasta ci jeszcze ukroję, świeżo upiekłam?
Pytałeś jak żyjemy z mężem. Każda para się kłóci. My najczęściej o drobnostki. Zdarza się, że cały dzień milczymy do siebie, ale nigdy dłużej. U nas nigdy nie było pięniędzy, luksusów, dlatego nauczyliśmy się trzymać razem, ciągnąć o siebie. Zawsze nas scalał jakiś problem. Jakaś choroba dzieci, jakieś sprawy trudne, jakaś bieda. Problemy łączą ludzi. Dlatego kiedyś żyliśmy bliżej siebie. Wszyscy.
Chcesz poznać więcej historii?
Czekają #Za drzwiami
3 comments
Dzięki bardzo! Powstanie, powstanie 😀 a nawet cały czas powstaje…
Piękna historia, jak zresztą wszystkie #Za Drzwiami. Opowieści (nie)przypadkowych ludzi, wysłuchane i opisane z prostotą i wrażliwością. Nie mogę się doczekać książki z zebranymi wszystkimi historiami (mam nadzieję, że taka powstanie) 🙂