Lekcja historii
Z kominów poniżej unosił się dym. Stałem na wzgórzu Mardasson i starałem się ignorować monumentalny pomnik ku czci poległych. Starałem się patrzeć na kominy, o których istnienie walczyli. I wśród których ginęli.
1944 rok. Mglisty poranek. Rozpoczyna się operacja “Wacht am Rhein”. Ostatnia niemiecka ofensywa na froncie zachodnim. Łabędzi śpiew dogorywającej III Rzeszy. Cel jest prosty: przejść Ardeny. Przeciąć linie zaopatrzenia aliantów i odzyskać port w Antwerpii. Niemcy, wspierani przez najlepszy sprzęt wojskowy, zaskakują przeciwnika. Odnoszą sukces za sukcesem. 18 grudnia Bastonia jest maleńką wysepką otoczoną przez 2 dywizje pancerne. Przeciw czołgom stają niedobitki ze 101. powietrzno-desantowej. Spadochroniarze. I wtedy dzieje się rzecz dziwna. Pewien amerykański dowódca propozycję poddania się siłom niemieckim kwituje krótko: “Nuts!”. I przez 6 dni morderczych walk udowadnia, że wcale nie blefował. Dlatego nazwiska Patton i McAuliffe zna w Bastonii każdy. I dlatego nikt się nie dziwi, że pomnik na wzgórzu Mardasson jest okazalszy niż samo miasto.
Bastogne
Nie lubię parkingów samochodowych. Z chęcią schowałbym je wszystkie pod ziemię. Zdaję sobie sprawę, że muszą istnieć, ale oddawanie całych kawałów przestrzeni maszynom wydaje mi się dość ryzykowne. Może obejrzałem Terminatora o jeden raz za dużo. Nieważne. Tak jak we Wrocławiu nie cierpiałem Nowego Targu, tak i rynku w Bastonii nie polubię.
Miasto nie udźwignęło tej ofiary z 1944 roku. Nie dorosło do niej. Zakurzone, połamane, zgięte pod ciężarem historii. Przy nieczynnym już dworcu kolejowym pasą się owce, osły i kozy. I gwiżdżą na rozkłady jazdy, pogrążone w cichym przeżuwaniu. Nic nie robią sobie z ludzkiego pośpiechu i tego, że od głównego placu dzieli je mniej niż 500 metrów. Tutaj da się tylko obudzić rano i jechać dalej.
Kartka z pamiętnika
To było w Givroulle. A może w Wigny, albo w Cens.
Siedzę na przystanku autobusowym i czekam aż przestanie padać. Po drugiej stronie ulicy kierowca autobusu próbuje naprawić starego, żółtego rzęcha. Polega to głównie na kopniakach z całej siły wymierzonych w jakąś podrdzewiałą klapkę, która złośliwie nie chce się domknąć.
Ta wioska, ten przystanek, ten deszcz coś mi przypominają. Jakby scena z komputerowej gry wojennej. Call of Duty 2, grałem w nią jeszcze w gimnazjum. Ten sam obraz. Domy z szarego kamienia, brązowe okiennice, spłukane wodą drogi i przysadzista bryła kościoła. Taki sam kościół zdobywało się w jednej z misji. Deja vu. Zaraz zza rogu wyjedzie konwój 4. pancernej. Jankesi. Będą głośno przeklinać Niemców i Hitlera. Pewnie będą też śpiewać. Shermany znów pojadą ulicami i może nawet ten stojący na rynku w Bastonii zdoła ruszyć im na spotkanie. Na czołgach siedzieć będą młodzi, krótko obstrzyżeni chłopcy. Alianci ponownie odniosą zwycięstwo, a świat znów będzie tak prosty, że nastoletnie panny zaczną wychodzić za mąż.
Klapka się poddała i ja też muszę. Jadę w kierunku Marche-en-Famenne. Jadę w zielone, belgijskie pustkowie. Przez górskie pastwiska i wioski.Wśród domów z szarego kamienia. Z brązowymi okiennicami. Żeby tylko nie ten deszcz.
Dom
Parę godzin później rozbijam namiot przy świetle czołówki. Pierwszy raz w tej podróży. Świeczka jest prawie jak ognisko, obiad smakuje lepiej niż powinien, a sen przychodzi od razu.