24 czerwca 2016, piątek
Dzień 8
Po raz pierwszy opuszczamy Thamel. O Thamelu jeszcze będzie, na razie zdefiniuję go tylko jako turystyczną dzielnicę Kathmandu. W tym momencie niech w Waszej wyobraźni niech pojawi się słowo Enklawa. Enklawa jest jedynym miejscem, w którym europejski turysta może poczuć się komfortowo. Są hotele, są europejskie restauracje i czekoladowe croissanty, a w samym centrum tej świątyni stoi sklep, gdzie etykiety informują cię o cenie produktu. Poza granicami Enklawy znajduje się Dżungla. Tam rosną bambusy, po ulicach hasają nosorożce, a ludzie nie dość, że mieszkają na drzewach to jeszcze najczęściej nie mówią po angielsku.
Po raz pierwszy opuszczamy Thamel. Ananda jest ze mną, też dostała się do All Hands, razem dojedziemy na bazę. Jedna z głównych ulic ma nas doprowadzić do obwodnicy. Samochody mijają się z trudem i zawsze przy dźwięku klaksonów (fala dźwiękowa podobno zmniejsza rozstaw lusterek, tylko trzeba trąbić bardzo głośno). Całe pobocze zajęte. Ławki, plastikowe krzesełka, przerdzewiałe przyczepki, stragany z warzywami i połamane koszyki. Niekończąca się defilada przydrożnej rupieciarni. Tysiące metalowych rurek, plastików, zwykłych śmieci. Wszystko potrzebne, wszystko czemuś służy. I wszystko tonie w obłokach kurzu wzbijanych oponami małych zdezelowanych taksówek, wszędobylskich skuterów i dużych turystycznych busów. Patrząc przez brązowe chmury pyłu wydaje się, że droga nie ma końca. Że sięga aż po brudny, zadymiony horyzont.
Dworzec. To gdzieś jedzie, to warczy, telepie się, wypluwa spaliny. To, znaczy złom. Może poza deluxe’ami dla turystów, które starannie omijamy wzrokiem i portfelem. Najpierw, bliżej miasta, jest postój minivanów. Tu każdy pracuje głosem tak samo jak kierownicą. Trzeba klienta przekabacić, namówić, nie pozwolić mu przejść dalej. Tam zatrzymują się regularne autobusy. My na szczęście dokładnie wiemy co i jak. All Hands dba o swoich wolontariuszy i mówi im, gdzie trzeba kupić bilet. 200 rupii zmienia właściciela. Z wielkim zdziwieniem przyjmuję wypisany na specjalnym blankiecie bilet z numerami miejsc. Mój mózg dalej próbuje przetworzyć istnienie numeracji miejsc w nepalskim pekaesie, gdy dowiaduję się, że autobus o 12 już odjechał. Jest 12:04. Następny za godzinę. Może zdążę wyjść z szoku.
Ruszamy punktualnie. Trisuli od Kathmandu dzieli może 60 kilometrów. Czas podróży to około 4 godziny. Tak, wiem, na rowerze byłoby szybciej. Otóż nie byłoby. Na najgorszych wybojach tylko dziękujęmy w myślach za miejsca siedzące. Za oknem miasto zdążyło zmienić się w małe wioski. Dachy kryte blachą falistą najczęściej nie są nawet przytwierdzone . Ot, przywalone kamieniami i drewnem, żeby wiatr nie porwał. Prowizorka, byle do jutra. Tak jak i droga. Autobus wspina się coraz wyżej między przepaścią z jednej strony, a błotnistą skarpą z drugiej. Każdy wypadek, każde powalone drzewa odcina od świata wszystko co za nim. Nawet popsuty autobus może stać się nową granicą cywilizacji.
Natura natomiast daje pokaz swojej potęgi, jakby jeszcze bardziej chciała obnażyć ludzką bezradność. Obśmiać nasze nieudolne, niedofinansowane wysiłki. Jest pochmurno, tumany mgieł przewalają się przez pocięte uprawnymi tarasami zbocza. Jest chłodniej i wietrzniej niż w betonowej puszce Kathmandu. Monsun w pełni. Lasy i małe poletka eksplodują wszystkimi odcieniami zieleni. Kolory są nieprawdopodobnie żywe, jakby natura miała zaraz pożreć nieliczne, bezbronne blaszane dachy. Jakby zieleń drzew i ryżowych łodyg miała zaraz rozlać się na drogę, wpakować się do busików i autobusów. Opleść bluszczem i unieruchomić warczące skuterki. Wydaję się, że nie robi tego tylko z litości.
Mijanka. Kolejna. Na szczęście każdy autobus obsługują 2 osoby. Kierowca i konduktor będący zarazem sprzedawcą biletów, PR managerem, a przede wszystkim nawigatorem. Rytmiczne klepnięcia ręką w blachę pojazdu oznaczają: “Możesz jechać. Masz jeszcze miejsce”. Trzy klepnięcia, chwila ciszy, trzy klepnięcia. Teraz już tylko cisza. Kierowca daje po hamulcach. System działa. I dobrze, bo do krawędzi zostało może 10 centymetrów. Spokojnie mógłbym przytulić przez okno kierowcę mijającego nas autobusu. On wygląda na wysokiego, pewnie dałby radę przytulić kozę jadącą na naszym dachu. System działa.
Wysiadamy na dworcu w Trisuli, czyli w zasadzie Nigdzie. Na nasze Nigdzie spływają właśnie strugi ciepłego, monsunowego deszczu. Toną w nim dworcowe knajpy i budki z biletami. Krople rozbijają się o asfaltową jezdnię, postukują o dachy autobusów, spływają po szybach i powolutku wsiąkają w nasze plecaki. Pada też na schody, którymi wspinamy się na przedmieścia Nigdzie. Deszcz opuszcza nas, gdy przez małą furtkę przechodzimy na kryty brezentem taras.
-Cześć. Jestem Krzysiek. Z Polski
-Cześć wszystkim. Ananda. Ze Stanów.
-Czeeeeeeeeść! – odpowiada 80 umorusanych, uśmiechniętych twarzy. Mało nie uciekliśmy ze strachu.
Nad furtką jest napis. “Home away from home”.