Jak trafić na farmę?
Przypadkiem. Inaczej się nie da. Nie ma wycieczek z biur podróży, nie ma ofert last-minute, nie ma Tripadwajzora. Ba, nawet autobusu nie ma. No więc przypadek, czyli autostop, czyli znowu jakaś zdezelowana, robocza fura, która zmienia twoje życie. Najczęściej jakiś Volkswagen albo Fordzik jakiś rozklekotany. Dużo rzadziej BMW, Audi, ale Mercedesy już jak najbardziej. Tym razem Mazda. Fioletowa taka i z dwójką przesympatycznych Polaków w środku.
Dom
Islandzkie zadupie. Nic pośrodku niczego. Trzy domki, kilkaset metrów od drogi. W Polsce się zwykle buduje zaraz przy drodze. I fasadę ładnie maluje, bo ludzie jadą i patrzą. A to przecież główna droga w kraju. A tu nic przy drodze, tylko kilometr dalej, w pustkę. Trzy domki. Jakby je jakaś wichura zdmuchnęła, rozrzuciła w tę szarość.
To był dla nas dom. Zresztą nie tylko dla nas. I tu nie chodzi o jedzenie i spanie, za które nie trzeba katować studenckiego budżetu. Tu chodzi o pogaduszki przy śniadaniu. O dzbanek z kawą, który zawsze jest pełny. O wspólne oglądanie “Avatara” z dzieciakami. O to, że co chwilę nowa twarz, że ktoś przychodzi, wychodzi, śpieszy się albo leniwie podgryza ciasteczka. Bo to był taki dom. Taki z zawsze gorącą kawą. Taki z księgą gości na parapecie. Ładnie wydaną, w skórzanej oprawie. Pełną wpisów.
Gospodarze
Johanna i Saevar. Na farmie od 40 lat. Dzień w dzień. Bez chorobowego, bez macierzyńskiego, bez Multisporta i dodatków motywacyjnych. Dzień w dzień. Dojenie rano, dojenie wieczorem. Od 40 lat. Przynajmniej po mleko do sklepu chodzić nie muszą.
Johanna. Wszystkie krowy zna po imieniu. Rozpoznaje po zadach. Patrzy na krowi tyłek i wie jaki numer, jakie imię, jaki wiek. A krów ma prawie dwie setki. Śpiewa w chórze. Zaangażowana społecznie. Piecze własny chleb. Codziennie zresztą na stole jest uczta. Zatroszczy się i pomoże. Jak trzeba to postawi na swoim. I niesfornego byczka też do boksu zagoni. A jak ją ten byczek poobija, to się nawet nie skrzywi. Gdybym kiedykolwiek mógł coś takiego pomyśleć, to o Johannie pomyślałbym, że “z takimi kobietami warto się żenić”.
Saevar. Islandzki. W zasadzie to jedno słowo by wystarczyło, ale przytoczę jeszcze anegdotkę. Państwo gospodarze jechali do Reykjaviku w weekend. My też musieliśmy jechać, bo jakoś trzeba się dostać na samolot. A skoro oni i tak jadą i trzy puste miejsca w aucie mają, to wiadomo, po co powietrze mają wozić? Wysłaliśmy M. na negocjacje, bo on ma duszę marketingowca. Grzeczny, uprzejmy i w ogóle. No więc poszedł prosić, zagadywać, kręcić i przepraszać. Po pięciu minutach do sedna doszedł i po dwudziestu “proszę” i “przepraszam” w końcu:
– Naturalnie nie chcemy robić kłopotu, ale może moglibyśmy się zabrać? Oczywiście jeśli to nie problem.
I teraz scena. M. stoi w rogu pokoju, i kończy tę swoją przemowę błagalną. Saevar rozparty na kanapie, przed Saevarem hula w najlepsze telewizor. Saevar słyszy “jeśli to nie problem” i powoli, powolutku przenosi uwagę z telewizora na M.. Dobre pięć sekund tę uwagę przenosił, jak na na filmach, w zwolnionym tempie. “Jeśli to nie problem” już dawno wybrzmiało w powietrzu. A Saevar tylko odchylił głowę, spojrzeniem obrzucił i mówi:
-Życie to problem.
Ale podwieźć i tak nas podwiózł. Gdyby ten człowiek miał być gestem, byłby męskim uściskiem. Szorstkim, mocnym, chłodnym nawet. Do bólu konkretnym. Ale pomocnym.
Praca
Nie mam pojęcia jak po islandzku zamówić jedzenie ani zapytać o drogę. “Dzień dobry” uczyłem się pół wyjazdu, a nazw wulkanów nie wymówię chyba nigdy. Ale wiem za to jak jest krowi sutek (spena), wiem jak jest łajno (skid) i jak jest szczotka do łajna też wiem (skava).
Pracowaliśmy, czasem nawet ciężko. Nie chcieliśmy inaczej, darmozjady z nas marne. A na farmie zawsze jest coś do zrobienia, to oficjalna reguła. Dwa razy dziennie wychodziliśmy na dojenie. To była podstawa, niezmienny rytm: wydoić o 8, wydoić o 17.
Na farmie zawsze jest coś do zrobienia, to oficjalna reguła. No więc robimy. Karmimy cielaczki – krowie przedszkole. Przerzucamy widłami siano dla tych starszych (gimnazjum). Przeganiamy krowy, czasem głosem, czasem kijem, często z pomocą psa. Podczas dojenia otwieramy zwykle zakład fryzjerski i golimy krowy, żeby im za gorąco w oborze nie było. Ale głównie doimy. Do dojenia wchodzą po 10 sztuk. 5 z prawej, 5 z lewej. Najpierw trzeba umyć, potem otworzyć sutki palcami, tak żeby mleko pociekło. Później patrzysz czy nie ma opaski na nodze. Bo może np. jest na penicylinie (opaska czerwona) – wtedy mleko trzeba wylać do kosza. Jeśli opasek nie ma – można założyć dojarkę. Najczęściej jest łatwo. Krowa spokojnie stoi, czasem nawet kopytko wyżej postawi, żeby tobie było wygodniej. Cudowna współpraca, a rekordzistki dają ponad 40 litrów mleka dziennie. Ale niektóre to dzikie amazonki. Kopią dojarkę, ciebie i wszystko dookoła. Takim zakłada się jar – metalową obręcz, żeby nie mogła tej nogi wysoko podnieść. Albo ją głaszczesz. I tu nagle pada bardzo ważne pytanie:
Gdzie głaszcze się krowę?
Otóż po zadzie. A ściślej pod zadem, a powyżej wymion. Tam nie ma sierści, a skóra jest, oczywiście w krowiej skali, delikatna. Głaszczesz ją, a wierzgające wcześniej kopyto zastyga na ziemi. Głaszczesz i czujesz pod palcami to ciepło, tę zwierzęcość, to życie pulsujące. Czujesz i wiesz, że to najlepiej zapamiętasz z całego wyjazdu. Że nawet gejzery ci zginą kiedyś, a ciepło krowiego ciała zostanie.
Dlaczego warto przyjechać na farmę?
Uwielbiam zakładać gniazda. Uwielbiam uciec od głównego nurtu zabytkowo-smartfonowej turystyki. Uświadomiła mi to chyba taka jedna Martina z Włoch. Ten prawdziwy sens tułania się po świecie. Oczywiście, że warto wyjeżdżać w szeroki świat. Ale ja chcę ciut inaczej. Ja w szeroki świat jadę po to, żeby go sobie zaraz zawęzić. Ograniczyć do jednego samochodu, do jednego domu, do tej samej drogi do stajni pokonywanej co rano. Bo przecież prawdziwy świat taki jest. Mały. Mało w nim wodospadów, zabytków i list UNESCO. Prawdziwy świat jest indywidualny, szyty na miarę. Dopasowany do wiatru, do opadów śniegu, do liczby krów w oborze. Prawdziwy świat to tysiące, miliony soczewek. Nie chcę obejrzeć ich wszystkich z daleka. Chcę spojrzeć przez nie, choćby tylko przez jedną. Chcę codziennie o 7 rano chodzić do tej samej obory. Chcę codziennie około 9 cieszyć się, bo już kończymy zmiatać gówno z podłogi. Chcę wiedzieć, że zaraz pójdziemy jeść. Że zdejmiemy robocze ciuchy, umyjemy ręce i usiądziemy do stołu. Chcę wiedzieć, że tak tutaj jest: w tym świecie po zmiataniu gówna idzie się jeść. Nudne? Prawdziwe.
1 comment
Jeden z najlepszych wpisów jak dla mnie, a ostatni akapit… <3