Edmund Dróżdż jest malarzem. Kiedyś jedynym w okolicy. Cały Wąsosz miał kiedyś szyldy od Mundka. Dziś ma 76 lat, ale na drabinę jeszcze wejdzie. I na akordeonie zagra i opowie w głos się śmiejąc. Chciałbym mieć tyle energii, co on.
Ten tekst jest częścią większego projektu reporterskiego. W całej Polsce zbieram historie spod jednego adresu. Zobacz, co kryje się #Za Drzwiami.
[su_divider top=”no”]Wąsosz: tu malarz był jeden
Ma 76 lat. Bolą go kolana, ale na drabinę jeszcze wejdzie. A przecież czasami wchodzić musi.
Edmund Dróżdż jest malarzem. Kiedyś jedynym w okolicy (jego rodzinny Wąsosz leży w gminie Konopiska, pod Częstochową). Od ponad 50 lat maluje wszystko. Pokoje, domy, samochody. Ludzie prosili – on robił. Wszystkiego uczył się sam. Sam wycinał szablony, sam uczył pisma technicznego. Kiedyś pracował na kopalni. Po całej szychcie wracał do domu, a na stole stosik tablic rejestracyjnych. Do zrobienia “na już”. Bo sąsiad prosi na jutro, bo kolega jutro jedzie w delegację i musi mieć wymalowaną. I Edmund siadał i malował. Litera za literą, przy świetle lampki. Nie narzekał wtedy, nie narzeka dziś.
– Samo dobro mi z tego malowania przyszło. Wszędzie miałem fory. Nawet jak do wojska poszedłem, to mnie na poligony brać nie chcieli. Bylebym tylko malował. Tyle pracy wtedy było.
W gminie do dzisiaj wiszą szyldy jego autorstwa. Firany, krawiec, fryzjer. Większość firm już wymieniła na drukowane. Ale jak jest malowany – to wiadomo, że to Mundek malował. Znają go tu wszyscy. Kłaniają się, pozdrawiają. Przecież przez lata malował wszystko. Pokoje, domy, samochody. Obrazów nie malował aż do roku ’86.
– Ciotka wyszła z domu i już nie wróciła. Była starszą kobietą. Któregoś dnia znikła i jak kamień w wodę. Nigdy jej żeśmy nie znaleźli.
To był jego pierwszy obraz. Samotna postać cioci stoi nad brzegiem rzeki. To znaczy stała, bo postać później zamazał. Dzisiaj jest już tylko górska rzeka. Wije się wśród lasów, woda przemyka między głazami, rozbija się o skały, rozpryskuje w powietrze. To pierwszy obraz. Pierwszy z wielu.
Najpiękniejsza piwnica świata
Zaprasza do piwnicy. To jego królestwo. Odrapanych ścian prawie nie widać spod obrazów. Ramy złote, brązowe, najróżniejsze. Na drewnianym stole wiadra czarnych porzeczek. Świeżo zebrane, będą na wino. Przepis powiesił w rogu, na zardzewiałym gwoździu. Obok wisi dębowa fajka.
Miejsce i gospodarz zlewają się ze sobą. Niczym się nie różnią. Ta piwnica jest duszą Edmunda. Jego kopią, doskonałym klonem. Jakby postać przybrała formę pomieszczenia. Jakby całe ludzkie życie postanowiło zmieścić się między drzwiami garażu, a składzikiem na drewno.
Na środku jest On. Siada na zydelku i podnosi akordeon. Chwilę męczy się ze skórzanymi pasami, obraca się, zaczyna grać. Gra te piosenki, których nie zna dzisiejsza młodzież. Te żołnierskie, te ludowe, te o drzewach i pięknych kobietach. Te sprośne też gra. Gra i mówi, mówi i gra.
Przeszłość staje się teraźniejszością. Opowieść, muzyka i obrazy mieszają się ze sobą, tworząc historię tak bliską, że prawie materialną. Gęstą, ciepłą i parującą jak świeżo zaparzona kawa. Można jej dotknąć, można posmakować. Można w nią wejść. I jestem pewny, że z tamtej piwnicy bliżej mamy do brzegu rzeki z obrazu niż do drzwi wyjściowych.
Chcesz poznać więcej historii?
Czekają #Za drzwiami