Cisza
Pierwsza w nocy. Samotna postać w oknie. Sącząc ostatnie krople zmrożonego Bacardi, patrzy na uśpione budynki kampusu. Na całkowity bezruch ulicy, na pustkę zatłoczonego zwykle przystanku. Wszystko już przygotowane, można by iść spać, odpocząć przed drogą. Ale podobno ostatnie spojrzenia są ważne. Podobno wypada się pożegnać.
Ta postać, to o dziwo byłem ja. A Bacardi było naprawdę dobrze zmrożone.
Pierwszy krok
Nie było fanfar ani trąb. A przynajmniej ja ich nie pamiętam. Nawet nie myślałem o niczym szczególnym. Bardziej się chyba skupiałem na tym, że mam mało wody i muszę dokupić. Po prostu wsiadłem na rower i zacząłem jechać. Tak, słońce praży, wody koniecznie trzeba dokupić. Albo nabrać po drodze.
To, że wyruszyłem w drogę, zauważyłem chyba dopiero opuszczając Niemcy. Chociaż granicę też prawie przegapiłem. Ale tutaj, 30 kilometrów od Schengen, granica ma prawo być niewidoczna. Wody nabrałem z kranu w szalecie miejskim. Miło z ich strony, że zbudowali ten szalet.
Jechałem przez północ Luksemburga. Przez wioseczki rozlokowane na szczytach małych pagórków. Jak wyspy na oceanie. W ogóle to będąc Polakiem ciężko przeżyć luksemburską wieś. Bogate, uporządkowane miasta są wszędzie. Zabytki są wszędzie. To nie robi wrażenia. Tego mamy pod dostatkiem. Ale żeby na wsi nie było ani odrobiny chaosu? Żeby nie było jakiejś rozpadającej się szopy na narzędzia? Jakiejś prowizorki? Bramy zamykanej na sznurek? A ten kombajn to jakby dopiero z myjni wyjechał. Nie da się na to patrzeć.
Rozmyślania przerwał mi znak drogowy. Pośrodku niczego. Remont drogi, trzeba objeżdżać przez góry. Wgapiałem się w niego jak osioł dobre 5 minut. Z zaskoczenia mnie wziął. A droga za nim wygląda na całkiem sprawną. W Polsce pewnie pojechałbym prosto. W Rumunii nawet bym się nie zastanowił. Ale tu był Luksemburg.
Anything that can go wrong, will go wrong.
I ja, głupi, skręciłem. Tak jak znak kazał. Ostro do góry. Najniższe przełożenie w rowerze. Obrót za obrotem.
I pierwsze potknięcie
Trzask. Seria trzasków, które z całą stanowczością mówiły: “Przegrałeś, koleś”. Ja już ten dźwięk znałem. Najpierw suche pękniecie haka. Potem mała szamotanina linek, a później już tylko rechot urwanej przerzutki obijającej się o koło.
Shit happens.– Forrest Gump
Gdybym wtedy pojechał prosto, nic by to nie zmieniło. Za kilka kilometrów byłoby to samo. Wtedy jakoś tego nie wiedziałem. Nie wiedziałem też o tym następnego dnia, kiedy w sklepie rowerowym przeznaczałem równowartość 15 belgijskich gofrów na nowy łańcuch. Stary spakowałem do sakwy, powieszę na choince. Ale mogłem jechać dalej. Na fixie. Przynajmniej nie musiałem zawracać sobie głowy zmienianiem biegów.
One less thing to worry about.– Tenże sam Forrest Gump