Chwilę po 10 wysiadamy z Agatą na dworcu w Gdańsku. Michał już na nas czeka. Przy stoliku dworcowego fastfooda rozdzielamy rzeczy, dopinamy klamerki, zaciągamy paski, zakładamy plecaki. Idziemy. Do sklepu po papierosy, na pączka, w tunel, w pociąg, na lotnisko. No, w drogę ogólnie. Zaczynamy.
Odprawy, bagaże, wódka z wolnocłówki. Zawsze te same, nieco sztywne samolotowe rytuały. Że okna zamknąć, że stoliki złożyć, że pasy zapiąć. Że w razie wypadku i tak wszyscy zginiemy, a ostatnim widokiem będzie przemiły uśmiech stewardessy. Niezmienne preludium każdej podróży. Trochę jak podgrzewanie potrawy w mikrofali. Chwila, może 2 minuty bezczynności, akurat masz czas na wyjęcie sztućców, a potem słyszysz “bing” i się zaczyna. Tylko tutaj zamiast sztućców przygotowujemy trasę, miast szukać talerza, my jeździmy palcem po mapie.
Bing. Wysiadamy, wychodzimy przed terminal. I to jest zawsze trudny moment. Bo nagle jesteś w obcym świecie. Granica między oazą lotniska, a światem zewnętrznym zawsze jest trudna. Położenie lotnisk nie ułatwia zadania – zawsze na uboczu, zawsze uwięzione w plątaninie dróg, obwieszone pajęczyną parkingów i wypożyczalni samochodów. I od razu masz ochotę wracać. Bo przez te parkingi, przez te kantory i podświetlane tablice odlotów świata zewnętrznego prawie nie widać. Jest tylko oaza. W obcy świat trzeba wejść na wiarę. Trzeba uwierzyć w ten pierwszy krok. Pierwszy stop, pierwsze zakupy, pierwszy nocleg. Potem można już iść dalej, budować na doświadczeniu. Ale pierwszą cegiełkę rzucasz w pustkę, na ryzyko, na farta liczysz.
Do Reykjaviku dojechaliśmy na dwa stopy. Dlaczego do Reykjaviku? Cóż nie wiedzieliśmy co robić, a w podróży na stopa bywa tak, że jeśli nie znasz swojego celu i nie zaprzesz się mocno kopytami to zaczynasz dryfować w stronę wielkich miast. A z lotnisk to już w ogóle. Ani się obejrzysz, a już jesteś na jakimś rynku i próbujesz zrozumieć, gdzie podziały się wszystkie gołębie i dlaczego woda kosztuje 11 zł.
Drugi stop. To był taksówkarz. Dlaczego chłodny i delikatnie mówiąc oszczędny w słowach islandzki taksówkarz rezygnuje z zarobku po to żeby zawieźć do Reykjaviku trójkę włóczęgów? Gdyby jeszcze był taksówkarzem miłym, roześmianym i nosił czapkę z daszkiem. Wtedy wszystko jasne. Ale to był taksówkarz ponury, skryty za garniturową zbroją – gbur zwykły albo, ładniej mówiąc, skandynawska mentalność. Dlaczego się zatrzymał? A to już jego zapytajcie. Pewnie i tak wam nie odpowie.
Rozmowa w samochodzie umarła, ale mi nie była potrzebna. Mi potrzebne było okno. Na głos powiedziałem to dopiero 10 dni później, żeby nie zapeszyć, ale całą głębia serducha w islandzkim krajobrazie zakochałem się już wtedy. Zakochałem się w tej pustce, w tej przestrzeni, w zieleni traw i poszarpanej fakturze skał wulkanicznych. Zauroczyła mnie stal wiszącego nad nami nieba i archipelagi gór wyrastające gdzieś z płaskiego bezkresu. Zachwyciła mnie ta księżycowość, ta przejrzystość, ten widok nieprzesłonięty żadnym drzewem, budynkiem czy wzgórzem. Nigdzie oczy nie wędrują tak daleko jak tutaj. Ciekawy byłem jak tu wyglądają wschody i zachody. I miałem nadzieję, że wyglądają tak jak pisał Stasiuk. I nie ma żadnego znaczenia, że on pisał o Rosji, a ja o Islandii.
Obejrzałem się. Rzucaliśmy czarne cienie.
– A u was jak wschodzi, to nad czym? – zapytał.– A chuj wie – odpowiedziałem. – Jakieś drzewo zawsze rośnie, domek jakiś, daszek, Mińsk Mazowiecki, Biała Podlaska, Małaszewicze Duże, coś zawsze jest.
– No właśnie – odpowiedział. – Cały czas wam coś widok zasłania.
Tu nic nie zasłaniało. Nawet Reykjavik nie dawał rady, za mały był na tę przestrzeń. Trochę śmieszny się wydawał. Jak dziecko, które przymierza ojcowskie buty. Nawet jeśli miał supermarket i stację benzynową i kartusz z gazem i dworzec i obwodnicę. Co też jeden supermarket, jak tam tysiąc kilometrów pustki. Co jeden dworzec, jak zaraz obok pole i pustka. W środku miasta nawet ta pustka, to jakie to miasto? Ot, aberracja, nawet się nie warto przyzwyczajać. Namiot w samym centrum można by rozbić i nikt by słowa nie powiedział. Bo to nie namiot tylko miasto byłoby tu nie na miejscu.
My rozbiliśmy na wzgórzu, bo w centrum jednak za twardo. Śledzie powbijane, linki zaciągnięte, chilli con carne w garnku nabiera smaku. A przed nami kładzie się krajobraz. Zaczęło się. Kurtyna poszła w górę.