Z pewnego dachu
Noc przed wyjściem. Siedzimy na dachu jednego z domów w Imlil. Jakże gościnnego dla nas domu. Wszyscy porozkładani w śpiworach na wielkiej macie zajmującej pół dachu. Każdy coś mówi, coś komuś tłumaczy, z czegoś się śmieje. Zwykły ludzki gwar. Pogaduchy przy herbacie i whisky.
-A może byśmy tak posłuchali?
Jest 21. Imlil leży w wąskiej dolinie. Po lewej i prawej wzrok ledwo wyłapuje kontury gór skrytych w mroku. Przede mną, w dole, kładą się światła wioski, 60 kilometrów dalej jest Marrakesz. Gdzieś tam, za plecami, znajduje się Jebel Toubkal – najwyższy szczyt Maroka. W zasięgu słuchu są jeszcze dwie wioski. Jest 21.
W rozgwieżdżone niebo uderza krzyk. Uderza w zbocza gór i w mury domów. Nawołuje do modlitwy. Przypomina o potędze Allacha. To nie jest zwykły głos. To wycie, błagalne zawodzenie. Allach jest wielki. Jakby w jakimś transie. Dołączają do niego kolejne dwa. Z sąsiednich wiosek. Tamte są bardziej stonowane. Bardziej kontrolowane. Ten pierwszy jest jak sztylet. Niesie się po całej dolinie. W tamtej chwili istnieje tylko on. Wypełnia całą rzeczywistość. Jest 21:05. Wracamy do rozmowy i picia herbaty. Ale wspomnienie pozostaje.
Ułańska fantazja
Z Imlil wychodzimy późno. Chyba nawet w samo południe. Część bagaży zostawiliśmy u Abdula, niesiemy tylko to co niezbędne. Trochę jedzenia, namioty, cieplejsze ubrania. Do celu mamy 2300 metrów. W pionie.
Droga do schroniska to spacer. 6 godzin spaceru po kamienistej ścieżce. Idzie się wzdłuż rzeki, po obu stronach góry. Lewa, prawa, lewa, prawa. Stop. Trzeba przepuścić osiołka. Lewa, prawa. Stop. Trzeba przepuścić 132 kozy. Lewa, prawa, lewa, prawa. Stop. Przerwa na sok pomarańczowy. Lewa, prawa, lewa, prawa. Stop. Jesteśmy w schronisku.
Światło robi się coraz cieplejsze, cienie coraz dłuższe. Cała grupa szykuje się już do biwaku. Rozbijemy namioty pod schroniskiem. Podchodzi do mnie Łukasz.
-Zmęczony jesteś?
-Nie, chyba nie. Łatwa ta trasa. – odpowiadam.
-Ja też nie. Idziemy?
-Gdzie?
-Na szczyt. Rozbijemy sobie namiot.
Gdzieś na szczycie góry…
Naprawdę poszliśmy. We dwójkę. Od schroniska teren staje dęba. Robi się stromo, a osypujące się ciągle zbocze nie pomaga. Na grań wyszliśmy o zmierzchu. Postój, batoniki, wyjęliśmy latarki. Pełna profeska. Łukasz miał nawet GPSa z altimetrem. Dla rozrywki od czasu do czasu sprawdzaliśmy wysokość. W pewnym momencie słyszę z dołu głos: “Mamy czwórkę!”. Cztery tysiące metrów, nigdy w życiu nie byłem tak wysoko. Przystanąłem i wyłączyłem na chwilę czołówkę. Serce wali jak młotem od stromego podejścia, oddech dopiero po chwili się wyrównuje. W półmroku widać jeszcze kontury gór. Tego się nie da opisać.
O 22 altimetr pokazuje 4170 m.n.p.m. Myli się dziadostwo. Toubkal jest o 3 metry niższy. Niewiele nas to obchodzi. Obowiązkowa piąteczka na szczycie i bierzemy się do rozstawiania namiotu. Dobranoc.
Toubkal – na Dachu Maroka
6 rano. W przeciętej butelce po izotoniku zalewamy zupkę chińską. Trochę zmęczeni, snu zaznaliśmy tylko w teorii. Noc była ciepła, ale wiatr dał nam całonocny koncert. Bez przerwy coś od nas chciał, pukał do namiotu i prosił o drobne na wino. 6:15. Otwieramy oczy i namiot. I widzimy to:
Niech was ten widok nie zmyli. Sam Toubkal to brzydal jest. Coś o tym wiemy, spędziliśmy tam 14 godzin. Zwykły, szpetny kamol. Żadnych pięknych grani, urwisk ani skalnych ścian. No nic kompletnie. I jeszcze to żelastwo zdobiące wierzchołek. Tak jakby ktoś specjalnie projektował najbrzydszą górę świata. Na szczęście ze szczytu Toubkala nie widać Toubkala.
Czekamy na grupę, próbujemy odespać. O 7 rano zaczyna się schodzić tłumek. I tyle z naszego snu. Bo każdy przecież na szczycie musi odkręcić wzmacniacz i na cały regulator oznajmić światu czego dokonał. “Yeeeeaah!” na całą dolinę. W różnych wariantach. Po francusku, po arabsku, nawet po polsku. Jak najgłośniej, na całą grań. “Yeeeeaah!”. Przymknij się, ja chcę spać!
Jeszcze tylko obowiązkowe zdjęcie ze szczytu i w dół, w doliny. O 20 popijamy herbatę w Imlil. Łatwo poszło.