W zasadzie nie jestem, tylko byłem. Ale załóżmy, że dalej jestem w Azji. Albo jeszcze lepiej: poudawajmy, że właśnie z niej wracam. Podróż jeszcze się nie skończyła, jeszcze nie zatarła w pamięci, nie spowszedniała. Już nie jest się Tam, ale do Tu został jeszcze kawał drogi.
Powrót fizyczny
Jest 4 września, godzina 6:20. Zwijając śpiwór nawet nie wyłączam budzika. Lubię tę piosenkę. Budziła mnie przez ostatnie 3 miesiące. Budziła mnie w Kathmandu i w Pokharze. Budziła w Himalajach, w Dubaju i wczoraj na lotnisku w Bukareszcie. Przez prawie 2 miesiące o 6:20 wyganiała mnie do pracy nie patrząc na to czy deszcz czy upał. Dzisiaj o 6:20 wygania mnie z przydrożnego rowu na granicy Rumunii i Węgier. Podnoszę moje kartonowe posłanie z napisem „Polska” i wychodzę na drogę. Wieczorem będę w domu.
Powrót kulturowy
38 godzin wcześniej. Wąskim, sterylnym korytarzem opuszczam Dubaj i wchodzę do Europy. Europy tymczasowo zamkniętej w ciasnym, biało-różowym Airbusie A320. Szukam fotela 23D, idę wzdłuż wąskiej alejki z podświetlaną drogą ewakuacji i nagle czuję, że jestem w domu. Uczucie tyleż przyjemne, co absurdalne. Samolot przecież zupełnie nie nadaje się do takiej emocjonalnej ekwilibrystyki. W samolocie można tęsknić, można oczekiwać powrotu, można planować podróż. Ale żeby się zadomowić? Niedorzeczne. A jednak drobne szczegóły nie pozostawiają złudzeń. Widzę rumuńskie kobiety, które nawet z pustymi rękami idą tak jakby taszczyły ze sobą worek kartofli. Widzę stewardessę, która nie ma na sobie sari. Żadnych frędzli, żadnych złotych haftów, żadnych szklanych bransoletek. Śliczna dziewczyna, wysoka, zgrabna, ubrana w służbową garsonkę i prostą spódnicę. Ma długie, jasne włosy i przepiękne zielone oczy. Tam skąd wracam zielone oczy nie istnieją. A na miejscu 23E widzę twarz, którą doskonale znam. Należy do starego, zakurzonego faceta w sfatygowanym, niebieskim dresie. Twarz chwilowo śpi, więc mogę się spokojnie przyjrzeć i upewnić. Jest poorana zmarszczkami, naznaczona życiem i etanolem. To jedna z tych przepitych twarzy, która w poniedziałek rano ogląda świat znad kieliszka palinki w spelunie za rogiem. To twarz skazana na wieczną walkę ze skacowanymi powiekami i kolejnymi porcjami legendarnej palinki. Zresztą… palinki, rakiji, beherovki, wódki – wszystko jedno. W mojej Europie zmieniają się tylko etykiety na butelkach, twarz zawsze wygląda tak samo. Ale po raz pierwszy mam ochotę podbiec i tę twarz przytulić.
Powrót mentalny
5 kilometrów za Koszycami, droga krajowa numer 1. Stary Ford Mondeo właśnie przekroczył stówę. Przed chwilą był fotoradar, musieliśmy zwolnić. Wyglądam przez okno i obserwuję słowackie pejzaże. Obserwowanie koszyckich przedmieść jest niesamowicie rozwijające. Krajobraz jest bowiem tak brzydki, że mózg musi go czymś zastąpić, musi znaleźć temat zastępczy, odwrócić uwagę. W ten sposób powstają skrzydlate myśli, zawiązują się abstrakcyjne skojarzenia, wyłaniają się fantastyczne wizje. U mnie za oknem pojawił się Nepal. Pojawiał się zresztą kilka razy. Umysł podsuwał kolejne wspomnienia ratując mój wzrok przed estetycznym piekłem i samochodową nudą. Nie widziałem Oradei, widziałem Unique Cafe w Pokharze z burgerami za 150 rupii. Nie widziałem debreczyńskich blokowisk, widziałem panoramę Kathmandu, widziałem Thamel z jego hostelami i straganami. Na A4 w Polsce nie padał zwykły deszcz. To był monsun. Wszystko mogłem przeżyć na nowo, nacieszyć się tym, docenić. Zanim wrócę do domu, zanim wszystko przejdzie z Jest do Było i spowszednieje. Mogłem jeszcze raz zjeść pączka na Tridevi Marg, mogłem zobaczyć tarasy ryżowe w Rato Mate, mogłem po raz drugi stanąć pod Annapurną. I nawet cygańskie slumsy w Koszycach jeden ostatni raz przemieniły się w pewną małą, górską wioskę.
Powrót literacki
Mówią, że najciężej jest zacząć i mam nadzieję, że się nie mylą. Będę o Nepalu pisał, będę mówił, zależy mi na podzieleniu się tą historią. Spróbuję oprowadzić Was po moim Nepalu. Zabrać w metapodróż. W dzienniku mam 140 stron notatek, nic dziwnego, że nie wiedziałem od czego zacząć. Trudno jest wrócić do bloga po takiej przerwie. Na dowód powiem Wam, że post miał zaczynać się taką formułką:
Ostrzeżenie! Niniejszy artykuł został okupiony potworną męką twórczą. Autor próbuje powrócić do pisania bloga, stara się opowiedzieć o trwającej 3 miesiące podróży. Autor tak bardzo nie miał pojęcia gdzie zacząć, że zaczął od końca. Lektura na własną odpowiedzialność.
Do zobaczenia. Będziemy w kontakcie. Jeszcze koza na rozluźnienie atmosfery.