Pierwszą część przygody z Himalajami można przeczytać tutaj.
Obóz trzeci
O 16:30 w zimnej, oblepiającej wszystko mgle dochodzimy do Himalaya Hotel – to nasz ostatni nocleg przed bazą Annapurny. 150 rupii (6 zł) za noc. Kręcimy mordkami, wszędzie niżej było 100 (4 zł). Mówimy z Maxem (taki Amerykanin, przyłączył się do mnie i Fiołek, bardzo miły gość), że poszukamy gdzie indziej. Właściciel wydaje się dziwnie spokojny o swój zarobek. Około 16:37 ustalamy, że to jedyny pensjonat w promieniu paru kilometrów, a potem dociera do nas, że różnica w cenie to 50 rupii (2 zł). 10 minut później zaczyna się ulewa, na którą mamy bardzo dobry i suchy widok z pokoju nr 4. Prysznic zimny, łóżko twarde, na talerzu dal bhat. Skąd ja to znam?
Tak zwane guesthouse’y to jedyny forma zakwaterowania na szlaku dla tych, którzy nie mają namiotu. Są bardzo tanie (pod warunkiem, że zamówisz też obiad, w przeciwnym razie cena noclegu skacze ośmiokrotnie). Są też niestety niesamowicie bezosobowe, przemysł turystyczny dotarł aż tutaj. Wszystkie mają te same reguły i to samo menu zatwierdzone prze jakąś bardzo ważną organizację o trudnej do zapamiętania nazwie. Ceny też zostały odgórnie uzgodnione. I teraz wszędzie jest spaghetti, wszędzie macaroni i wszędzie pizza. Masz babo placek. Ciekawe gdzie oni w ogóle nauczyli się to gotować?
Ostatni raz pod górę
Czuje się rosnącą wysokość, temperatura spada. Ale nie można nazwać tego zimnem. Nie jest to nawet chłód ani mróz. Jedynym słowem, które tu pasuje, jest ziąb. Wilgotny, przenikający wszystko ziąb. Miliony cząsteczek wody przenikają ubranie, plecak, włosy. To jak deszcz, który zamiast padać z góry, czeka na ciebie w powietrzu, zawieszony w pozornym bezruchu. W każdej chwili gotowy opaść cię sforą zimnych kryształków, przebiec się dreszczem po zgrzanych plecach, szarą mgłą uszczypnąć w twarz. Jakby ktoś wstrzymał czas i wszystkie krople zastygły nad pnącą się do góry ścieżką.
Rozmawiamy z Maxem. Obydwoje cieszymy się, że przyjechaliśmy tu w środku monsunu. Tylko teraz możemy podziwiać ten świat kapryśnych chmur, tylko teraz Sanktuarium Annapurny staje się niedostępnym azylem ponad szarymi obłokami. Tylko o tej porze nasza droga jest tak daleko od reszty świata. Daleko od zgiełku na dole, daleko nawet od bawiących się z nami w chowanego ośnieżonych szczytów. Te kilka metrów ścieżki w zasięgu wzroku, ten kawałek zieleni po boku, tak intensywnej i żywej, to wszystko co masz. To i pojawiający się z rzadka prześwit w chmurach upewniający, że potężne skalne ściany Himalajów to nie legenda, że istnieją naprawdę.
Idzie się wolniej. To jeszcze nie choroba wysokościowa, ale tlenu faktycznie jest mniej. Po paru godzinach z mgły wyłania się tablica. Annapurna Base Camp, 4130 metrów nad poziomem morza. Żadne z nas nigdy nie było wyżej. Idziemy załatwić pokój.
Nocne refleksje o górach
Kiedy byłem dzieciakiem, siedem, może osiem lat temu, Himalaje prawie nie istniały, były w innym wiecie. Lodowe, budzące grozę kolosy mieszkały w tym samym uniwersum co smoki, elfy i piątka z analizy matematycznej. Były nawet dalej niż nazwy takie jak Londyn, Paryż, czy Nowy Jork. Potem byłem już mniejszym dzieciakiem. Dwa, trzy lata temu zacząłem czytać o górach i Himalaje pojawiły się na liście marzeń. Gdy czytałem Kukuczkę, Morawskiego, “Ucieczkę na szczyt” to było tak jakbym czytał własne marzenia. Ale nie te realne, nie te do zrealizowania. To były marzenia z kategorii “Atlantyda” i “lot na Marsa”. Teraz po 4 dniach wędrówki zamawiamy dal bhat w bazie pod Annapurną – 10. górą na świecie. Już jutro ją zobaczę. Zobaczę na własne oczy to, co do tej pory musiałem sam w wyobraźni składać z literek opisów. Już jutro. Teraz czas spać, choć dzisiaj nie prześpię ani minuty. Na to akurat po równo złoży się przejmująca bliskość legendy i paskudnie twarda poduszka.
Cud
Budzimy się o 5. O 5:30 kończymy niezbyt zorganizowaną walkę z kurtkami, zamkami od śpiworów, bateriami i zapasowymi kartami pamięci. Rozespani i zziębnięci, ze snem uciekającym w parujących oddechach wywlekamy się na zewnątrz. Idziemy zobaczyć cud.
Cudu nie było. A przynajmniej nie od razu. Poczekaliśmy na mrozie godzinę, daliśmy górom czas. Daliśmy czas słońcu i chmurom. Nic z tego. Cud postanowił zagrać z nami w chowanego. Cuda chyba już tak mają, że najchętniej dzieją się wtedy, gdy nikt nie patrzy. Inaczej jest im trochę głupio i trochę też wstyd. O 9 rano nikt nie patrzył. Nikt poza małym chłopcem pomagającym w hotelu. Chłopiec pewnie tylko poszedł wynieść śmieci, nabrać wody. Może chwilkę pozamiatał. Wiadomo tylko, że nie czekał na cud. Zauważył dopiero po fakcie. O 9 rano nikt nie patrzył.
Wybiegliśmy w ciepłe, wiosenne słońce. Trzy metry dalej zobaczyłem cud. Po raz pierwszy w życiu na własne oczy ujrzałem miejsca znane tylko z książek. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem Atlantydę.
Po prawej zielone wzgórza otulone przez mgły. Trawiaste, nieprawdopodobne formy jak z Avatara, tylko że lepiej, bardziej, prawdziwie. Oddziela mnie od nich koryto lodowca wypełnione skałami, spiętrzone brudnym od ziemi lodem. Po lewej skaliste zbocza i wciąż skryta w chmurach Annapurna Południowa. Za plecami ukwiecona łąka. Brzmiąca zielenią, kolorami, rosą. Taka alpejska. Brakuje tylko fioletowej krowy i byłaby reklama Milki.
A przede mną ona. Przepraszam, Ona – Annapurna. 4-kilometrowa lodowa strażnica, obwarowana śnieżnymi żlebami, ostrymi skałami, bastionami seraków i pułapkami lawin. Południowa ściana. Ściana, na którą Ueli Steck samotnie wspiął się w 2014 roku. Wziął dwa czekany, raki i poszedł do góry. Zajęło mu to 27 godzin. Ueli powie potem: “jeśli kiedykolwiek zrobię coś trudniejszego – zginę”. Patrząc zastanawiam się jakim cudem Steck dożył tych słów.
Pół godziny później jest już po wszystkim. Audiencja u Śnieżnej Pani skończona.
1 comment