Poprzednie odsłony przygody z Himalajami można znaleźć tutaj: część pierwsza i druga.
Ostatnie spojrzenie
Nie pożegnałem się jakoś szczególnie z tym miejscem. Nie czułem potrzeby żadnych gestów, słów ani udawania medytacji na pobliskim kamieniu. Wszelkie sentymentalne wyskoki wydawały się tam absurdalne wobec ogromu natury. To ona tutaj rządzi – rozdaje widoki jak karty w kasynie. I nieważne co dostaniesz, asa czy blotkę, reagujesz tak samo. Skłaniasz głowę w podziwie, grasz do końca i odchodzisz. Może raz tylko oglądasz się za siebie, upewniasz się, że gra skończona. Ale nigdy nie protestujesz. Nie znalazłem tam miejsca na prywatne rytuały. Człowiek nie czuje się tam panem sytuacji, mistrzem ceremonii. To nie ty jesteś krupierem w tym kasynie. To nie ty ustalasz zasady.
Zaczynamy schodzić o 7:30. Będziemy schodzić cały dzień. Będziemy schodzić i rozmawiać. Schodzić i milczeć, schodzić i śpiewać. Będziemy schodzić w deszczu i w słońcu. A czasami nawet będziemy schodzić pod górę.
Na noc zatrzymujemy się w Chomrong. Jutro zgodnie z planem wracamy do Pokhary.
Wszystko zgodnie z planem
Oczy otwarte tak późno jak tylko się dało. Oczy chciały pozostać zamknięte, tak jakby przeczuwały nasze losy tego dnia. Jakby ktoś oczom szepnął na ucho, zdradził sekret. A może to one podjęły decyzję, może to one zaplanowały ten dzień? Pewnie wiedziały jak będzie i gdy tylko zostały usłużnie przez resztę ciała przeniesione na taras ogłosiły werdykt. Jednym z pierwszych zaspanych spojrzeń omiotły oblaną słońcem dolinę, zatrzymały się przez chwilę na dumnym Machapuchare zdającym się dzielić niebo na pół. Przyjęły do wiadomości całą panoramę, od tarasów ryżowych Ghandruku, po mniejszą, południową siostrę Annapurny i powiedziały.
– To co, zostajemy?
– Zostajemy.
Kimże jest człowiek by ignorować takie polecenia? Oczy zdecydowały się zostać, a bez nich droga na dół byłaby co najmniej kłopotliwa.
Najlepszym pomiarem tego dnia, najlepszym wyrazem czasu, który przepłynął nam gdzieś głęboko pod powierzchnią rzeczywistości są przeczytane strony i rysunki Fiołek, które pozostały w moim zeszycie. Nic więcej nie jest konieczne do definiowania takich dni. Leniwych dni spędzonych na plastikowych krzesłach tarasu, pozornie niepotrzebnych dni przesiedzianych nad jeziorem, małych i niepozornych dni górskich chatek. Słowa są tu zbędne, chronologiczne opisy wydarzeń zawodzą, a kronikarski zapał powinien pozostać w szafie schowany na lepsze czasy.
Gorące źródła
Krótkie wprowadzenie: nasza droga w dół wiodła przez wioseczkę o nazwie Jhinu. Każdemu polecam wybór takiej drogi z uwagi na znajdujące się w Jhinu gorące źródła.
Istnieją miejsca, w których spokój przestaje być tylko cokolwiek abstrakcyjnym i zdecydowanie zbyt często używanym w korporacyjnych gabinetach słowem. Miejsca, w których spokój staje się czymś namacalnym. Jest równie materialny co skała pod nogami, równie intensywny jak szum wartkiej, górskiej rzeki, otula cię jak para unosząca się nad rozgrzaną wodą. Gorące źródła w Jhinu to miejsce bez daty przydatności do spożycia. Miejsce bez terminów, miejsce, w którym nie odkryto jeszcze innych miejsc, w których warto by teraz być. Pośpiech nie został tu jeszcze wynaleziony. Testowano może kiedyś zegarki elektroniczne, ale rzeka, las i nieprzerwanie bijące ciepłem źródło zgodnie uznały, że czas nie jest im do niczego potrzebny. Rzeczy wieczne nie potrzebują zegarków, nawet tych drogich z mnóstwem funkcji i podświetlanym cyferblatem.
Rozmowa
Zeszliśmy aż do Syauli Bazaar. Przez dobre pół godziny towarzyszyła nam młoda Nepalka wystrojona w szkolny mundurek. Opowiadała o swojej szkole, łamanym angielskim tłumaczyła czego się uczy, że musi kupić książki w Pokharze i że w sumie to lubi Nepal. Czuliśmy się trochę nieswojo, ale później, w wieczornej rozmowie nazwiemy Nepal “magicznym” za takie właśnie sytuacje. Dopiero w nocy to do mnie dotarło. Ludzie podchodzą i zaczynają ze sobą rozmawiać, a my już musimy uciekać się do magii, żeby to sobie wytłumaczyć. Europo, quo vadis?
Gdy trekking się kończy
Zdążyliśmy na autobus, jesteśmy w Pokharze. Wróciliśmy do hostelu, w którym przed trekkingiem zdążyliśmy zostawić bagaże i lekko pokłócić się z właścicielem. Z niewiadomych przyczyn właściciel przegapił niepowtarzalną okazję przywłaszczenia sobie naszych brudnych ciuchów i jednego starego Ipoda. W dodatku nie przyszło mu do głowy zażądać 1000 rupii za pokój ani nawet napluć nam do kawy. Dziwni ci Nepalczycy.
Każdy, kto kiedykolwiek schodził z gór, wie, że najważniejsze w schodzeniu z gór jest jedzenie. W Nepalu do poszukiwania jedzenia służy specjalny, szósty zmysł. Ten sam który w Maroku czy Jerozolimie znajduje drogę w wąskich uliczkach arabskich bazarów, w Nepalu znajduje najlepsze momosy i curry. Zazwyczaj znajduje je w najbardziej obskurnej, zakurzonej i ciasnej szopie w całym mieście.
Co to jest, Grand Hotel? To nie dla nas. Idziemy znaleźć jakąś porządną szopę.– Mój znajomy Matt na widok obrusu w barze
Tym razem zmysł spisał się na medal. Ale to już zupełnie inna historia.