Jest rok 1832, a drzwi kuchenne z hukiem uderzają o framugę. To wychodzi pan dworu, książę Klemens von Metternich. Opuszcza kuchnię ze wzburzeniem niegodnym arystokraty. Właśnie dowiedział się, że jego szef kuchni ciężko zaniemógł i nie przygotuje dzisiejszej uczty. Od tego momentu wydarzyły się tylko trzy dźwięki.
-Tylko nie zrób mi wstydu – to pierwszy.
Szybki, energiczny szelest bogato zdobionego płaszcza – to drugi.
I ten huk zatrzaskiwanych drzwi, taki że aż kurz zawirował nad podłogą. To trzeci.
Samotna postać w kuchni wie, że te trzy dźwięki to wszystko co ma do dyspozycji. Że będzie je odtwarzał w głowie przez całą noc. Nazywa się Franz Sacher i jest zwykłym pomocnikiem kucharza. Ma 16 lat i jeszcze nie wie, że z tych trzech dźwięków i jego skromnych umiejętności powstanie najbardziej znany deser na świecie.
W Wiedniu byłem pół roku temu i na początku wcale nie chciałem o tym pisać. Ot, któregoś dnia wsiedliśmy z Olą w autobus i tyle nas Kraków widział. Wycieczka jakich tysiące. A potem pojechałem do Tychów i wiedziałem, że napisać muszę. Nie da się być w Tychach i nie wkurzyć się na Wiedeń. Nie da się spacerować wśród obklejonych billboardami blokowisk i nie myśleć o Wiedniu. No więc myślałem. Stałem nad brzegiem jeziora, elegancką promenadą spacerowały starsze panie, za granicą zieleni zaczynała się wielkopłytowa apokalipsa, a w samym środku tego wyrastała absurdalna bryła hotelu w kształcie piramidy. Szklana, beznadziejna w swej dumie, niepasująca absolutnie do niczego. Patrzyłem na to wszystko, na tę niedorzeczność krajobrazu, a w myślach przeklinałem Wiedeń.
Lubię kontrasty, tylko nigdy nie mówiłem o tym głośno. Uważałem, że to pusty frazes, że wszędzie są jakieś wzloty i upadki, że w tych załamaniach między ładnym, a brzydkim zawsze wyszperam coś ciekawego. Nie w Wiedniu. W Wiedniu wszystko do siebie pasuje, wszystko komponuje się tak bardzo, że staje się identyczne, zlewa w jedną zabytkową masę. Wzrok rozpaczliwie szuka jakiejś dominanty i nie znajduje nic poza milionami okienek kamienic. Pięknych, starych, identycznych. Architektoniczne kopiuj-wklej, kontrolowana zagłada wyobraźni. Paleta barw ogranicza się do trzech bezpłciowych pasteli bardziej szarych niż sama szarość, a jedna uliczka niczym nie różni się od drugiej. Wygląda to jak jakiś zabytkowy Mordor, jak renesansowe blokowisko, w którym żyją tylko prawnicy i lekarze z dobrych rodzin, którzy wszystko lubią mieć pod kontrolą.
I mają. Rzekę wyrzucili daleko za miasto, zieleni się pozbyli, a tynki pociągnięto jedną czy drugą pastelą. Ani jednego ogniska nieporządku, tak jakby się bali, że zacznie się od jednych odrapanych drzwi i ich przerośnie. Rozleje się jak epidemia, pozaraża wszystkie dzielnice i może nawet całą Austrię zmieni w drugą Rumunię czy Polskę. Podeszli do sprawy z sobie tylko właściwą konsekwencją.
Tort Sachera, cudowne dziecko przypadku przebyło od 1832 roku długą drogę. Syn Franza, Eduard wybudował w Wiedniu hotel nazwany jego nazwiskiem. Po 9 latach procesów sądowych Hotel Sacher oficjalnie uzyskał wyłączne prawo do nazwy i receptury na słynny deser.
Nawet chaos można opatentować.