“Widziałeś kiedyś Augustów zimą, jak te wszystkie turysty już sobie pojadą? Nic nie ma. Wtedy trzeba wcisnąć gaz” – my wcisnęliśmy. Augustów najlepiej znam z perspektywy driftującego Nissana.
Ten tekst jest częścią większego projektu reporterskiego. W całej Polsce zbieram historie spod jednego adresu. Zobacz, co kryje się #Za Drzwiami.
[su_divider top=”no”]
Augustów
U zbiegu ulicy Ludowej, Koziego Rynku i Proletariackiej stoi transformator. Ot, zwykła żółta buda na środku zaniedbanego placyku. Dodajmy jeszcze, że wszystkie 3 uliczki są szutrowe i bardzo wąskie. Małe naczynka komunikacyjne wciśnięte między tkankę domów. Tak. Szutrowe i naprawdę wąskie. Może miną się dwa samochody, a może nie. A my jedziemy 120 na godzinę. Jedziemy zaparkować auto.
Od dziecka tak miałem. Uwielbiałem dłubać w silnikach. Jak coś dało się rozkręcić – było rozkręcone.
Ze 120 do 40. Ręczny, ale tylko na chwilę. Skręt kół. I gaz. Gaz w podłogę, gaz na całość. Ryk, dziki ryk silnika.
Najlepsze zakręty tylko bokiem!
Skończyłem technikum budowlane, ale wolę mechanikę. Silniki i smary. Widziałeś zresztą warsztat. Pracuję jeszcze w jednym miejscu, ale mało płacą, więc dorabiam u siebie na podwórku.
Drift zawsze zaczyna się tak samo – od drastycznej utraty przyczepności tylnych kół. Dlatego ręczny, dlatego gaz, dlatego ryk katowanego silnika. Tylna oś czerwonego Nissana 200SX zaczyna żyć własnym życiem. Porzuca tę normalną, “grzeczną” trajektorię zakrętu i odzyskuje wolność.
Wszystkiego nauczyłem się sam. Jazdy też. A co miałem robić? Widziałeś kiedyś Augustów zimą, jak te wszystkie turysty już sobie pojadą?
Nie widziałem, ale wiem jak wygląda poturystyczna nuda. Tak jest wszędzie, i na Mazurach, i w Mielnie, i w Bieszczadach nawet. Kończy się sezon i wszystko umiera. I wtedy trzeba wcisnąć gaz.
Wypadek? 100 metrów od domu
Miałem jeden poważny wypadek. Dachowaliśmy z żoną, cudem się nic nie stało. Wiesz gdzie? O tutaj, 100 metrów od domu. Teraz już jeżdżę rozsądniej. Chociaż najlepsze zakręty to tylko bokiem.
Koła wściekle drapią szuter, a za oknami rzeczywistość znowu przyspiesza. Lewą burtą mijamy odrapany transformator, a Wojtek rzuca się na kierownicę. I w drugą stronę. I gaz. Auto buntuje się, wyrywa, szarpie. Kierownica odbija, ale zaraz się poddaje. Minęło może 5 sekund, a my zrobiliśmy 180 stopni w lewo i 90 w prawo. Udało się, nie pierwszy raz zresztą. Wpadamy w Ludową. Ktoś krzyczy za nami, że idiota, że debil i że coś jeszcze. Na liczniku z powrotem stówa, więc końca już się nie dowiemy.
Pieniędzy zawsze brakuje, tym bardziej teraz, jak mamy córeczkę. Za 2 tygodnie wyjeżdżam do Szwajcarii, do pracy na budowie. Nie chcę, ale pieniądze muszą być.
Niech droga się nie kończy
Parkujemy auto. Reflektory chowają się w maską, a silnik łapie oddech po samobójczym sprincie. W linii prostej przejechaliśmy 50 metrów. Przecież jechaliśmy tylko zaparkować auto. Siadamy przed warsztatem, a Wojtek wyjmuje papierosy. Samoróbki, starannie zapakowane w woreczek strunowy. Tytoń białoruski, jak wszędzie na Podlasiu. Odpala, a w tle ma silniki, smary, motocykle.
Wiesz, jakbym już miał te pieniądze, to bym zrobił to, co ty. Na wycieczkę bym pojechał. Tylko ja bym chciał motorem. Bo ja lubię prędkość. Uspokaja mnie. Wszystko widzę tylko przez chwilę, wszystko mi ucieka, przesuwa się za szybą i jakoś mi wtedy dobrze.
Gdzie by pojechał, jakby już miał te pieniądze?
Gdziekolwiek. To nie ma znaczenia. Bo ja nie marzę żeby gdzieś dojechać. Ja chcę tylko jechać. Chcę, żeby się kilometry obracały na liczniku. Wschód, zachód, południe – wszystko mi jedno. Byle się droga nie kończyła. Byle była po horyzont.
Chcesz poznać więcej historii?
Czekają #Za drzwiami